Borówno 2016, czyli gryzienie 10h w debiucie

1024 768 Endure

Zaczynając przygodę z TRI wyznaczyłem sobie cele. Zaliczam się do grona niegroźnych wariatów, którzy jeśli się za coś biorą, to na maksa. Samo dotarcie do mety mnie nie interesuje. To stanowczo za mało.

Przyszedł czas, aby zmierzyć się z pełnym dystansem w triathlonie. I tak w pierwszym podejściu wyznaczyłem sobie konkretny cel. Złamać 10 godzin. Wybór padł na zawody w Triathlon Polska w Borównie. Podaruję sobie w tym miejscu opisywanie przygotowań, bo to inna historia.

Chcę za to pokazać, że można. I to w wieku 45 lat. Pracując na etacie. Poświęcając czas rodzinie. Bez przeszłości zawodniczej. Można! Wszystko zamyka się w tym jak bardzo chcemy dany cel osiągnąć. Na ile bawi nas droga, którą podążamy. Wiadomo, chodzi o gonienie króliczka, a nie o złapanie go.

 

 

Stanąć na pudle Mistrzostw Polski

Borówno 2016 stało się pewną klamrą spinającą kilka etapów. Pierwszy to 45-ka na karku. Drugi – 5 lat w tri. Trzeci – 4h30’ w połówce. Taką ustaliłem sobie przepustkę. Dodatkowo chciałem stanąć na podium w kategorii wiekowej ze względu, że impreza była rangi Mistrzostw Polski.

Sam start nie był perfekcyjny. Kilka rzeczy zlekceważyłem, o innych nie wiedziałem, a za wszystko płaciłem na trasie. I to jest taki masochistyczny urok tej dyscypliny i dystansu.

 

W wodzie było super

Cztery pętle z krótkim wyjściem z wody na przebiegnięcie maty pomiaru czasu. Do pierwszej boi delikatne przepychanie. Normalne. Zaskoczenie w połowie dystansu. Bardzo dobry międzyczas na 1900 m. Uśmiech w nagrodę. Ogólnie pływanie ukończone w 1h04’. Strefa zmian szybko. Jak zwykle lekka walka z zegarkiem i kręcimy.

Rozciąganie przed samym startem. Hymn i flaga zrobiły swój. Czułem, że to coś ważnego.

 

Rower i pierwsze błędy

Każdy kto startował w Borównie wie, że trasa kolarska posiada kilka technicznych, wąskich nawrotów. Tu było widać było kto odrobił lekcje. Na początku trochę mnie poniosło – błąd. I pierwsza godzina jazda ciut mocniej niż to sobie wyznaczyłem. Myślałem kilka watów więcej chyba różnicy nie zrobi. Zrobiły. Po nawrocie w Bydgoszczy podjazd. Powiem szczerze górka jak górka. Ponownie widać było kto odrobił pracę domową. W trzeciej godzinie rywalizacji zaczęło padać. Wszyscy się tego spodziewali, ale każdy miał nadzieję, że tym razem aplikacje pogodowe będą w błędzie. Nie były. Deszcz, który towarzyszył aż do mety zrobił swoje. Prędkość spadła przez ronda (chyba trzy) objeżdżane już znacznie spokojniej i wychłodzenie organizmu, a to wiadomo dodatkowy wydatek energetyczny. Na belce wypinam się z butami. Byłem zbyt skostniały, żeby kombinować z biegiem na boso. Wyszło 5h05’.

Jeszcze przed deszczem. Pozycja jest, paliwo jest, wszystko ok. Można cisnąć.

 

Bieg. Tylko po co tak szybko?

Początek ambitnie (drugi błąd). Rodzina krzyczy „jesteś dziesiąty”. To lecę. Nogi ok, przede mną w odległości 200-300m zawodnik. Gonię. Trasa biegu, a zwłaszcza atmosfera ze względu na pogodę dodatkowo męcząca psychicznie. Zero kibiców. Jedynie w okolicach mety i punktu z wodą. Zaplanowałem trzymać 4’40”/km, ale cały czas lecę 4’20:/km. Jakoś tak luźno. Próbuję zwolnić, a Garmin swoje 4’20”/km. Dochodzę zawodnika przede mną. Krótka wymiana zdań:

– Jaka kategoria? – pytam.

– M40. – czyli bezpośredni rywal, pomyślałem.

– A wiesz, który jesteś w kategorii? – dopytuję.

– Byłem pierwszy, ale mnie wyprzedziłeś. – rzuca krótko.

I w tym momencie zapadł wyrok. Zacząłem przyspieszać. Cholera wie po co. To dopiero były pierwsze 10 km biegu. Rywal wytrzymał atak i się utrzymał. Tak sobie tuptał dwa metry za mną. Ja próbowałem uciec. Szarpałem. I nic. Dodatkowo to tupanie i jego oddech za plecami dodatkowo załatwiło mnie psychicznie. Znów byłem drugi. Jednak najgorsze dopiero miało nadejść. Po 15 km zaczęły się kłopoty. Od tego momentu, i to mnie ocaliło na bufetach, zacząłem iść. Nawet Frodeno tak robi ma Ironmanie – usprawiedliwiałem się. Znienawidziłem Garmina za to, że nie chciał pokazywać nić innego tylko liczby z piątką z przodu. Na ostatnich 8 km pchała mnie do przodu powtarzane jak mantra ,,tylko sobie truchtaj”. Kiedy na 40. km tej tragedii zobaczyłem na zegarku 9h38’ przeraziłem się, że się nie uda i dycha nie pęknie. Jak widać głowa też szwankowała, bo z liczenia wychodziły mi jakieś abstrakcyjne czasy. Zostały dwa kilometry i 22 minuty, a ja uważałem, że nie dam rady. Dodatkowo przestałem wierzyć, że to faktycznie 40. km. Zacisnąłem co jeszcze mogłem zacisnąć i cud! Przyspieszyłem. Garmin przestał się upierać i pokazywał jakieś normalne prędkości 4’40-4’45”/km.

Ostatnia prosta. Rzut oka na zegar 9h47’. I w tym momencie uśmiechnąłem się. I wiedziałem już, że za rok znów tu będę walczyć ze sobą, drogą i Garminem.

Ostatnia pętla. Zmęczenie ogromne. Gracja biegu została dawno z tyłu.

 

 

Po walce

Strefa finiszera chyba najskromniejsza jaką widziałem na polskich imprezach triathlonowych. To jest minus. Udało mi się znaleźć jedną z ostatnich paczek ciasteczek i wyrwałem sobie gdzieś ze zgrzewki jakiś napój. Zastanawiałem się też, czy jak się przewrócę, to czy ktoś w ogóle do mnie podejdzie. Najbardziej surrealistycznie wyglądały plażowe leżaki, rozstawione przez sponsora, a stojące na deszczu. Ale to tylko kamyczek. Liczyło się dla mnie doświadczenie oraz rezultat – trzecie miejsce w kategorii i dziesiąte miejsce open.

Tak jak pisałem wcześniej nie był to perfekcyjny start. Zbyt mocny początek na rowerze. Pomimo, że jadłem żele na zmianę z batonami potrzebne jest do zjedzenia coś ,,normalnego”. Chociażby bułka. Bieg też za szybko. I nie do końca dopracowane w okresie przygotowawczym zakładki (zbyt krótkie biegi po rowerze). Reszta się sprawdziła.

Za rok (2017) znów tam będę. Ponownie o godzinie 7:00 wskoczę do wody, ale tym razem mądrzejszy postaram się, aby moja żona na mecie nie musiała tak długo na mnie czekać.

Na końcu pragnę podziękować wspaniałym ludziom którzy uwierzyli w moją bajkę. Wspierali mnie w chwilach zwątpienia i dopingowali na każdym kroku tej drogi. Największe podziękowania należą się mojej żonie Ewie i rodzinie. Oraz dla Tri Centre za paliwo Squeezy, strój ZeroD i piankę Bluesevenyty. Maciek jesteś WIELKI. Chyba tylko Ty w tym kraju wierzysz w age grouper’sów.

Marcin Sobczak